
540 dni w armii - odc. 2
Dobrze poinformowany przez wartownika bez problemu znalazłem miejsce gdzie rozdawano tzw. "obiegówki".
Pielęgniarka, z miną znudzoną jakby rozdawała obiegówki odkąd powstało Wojsko Polskie, wręczyła mi kartkę papieru i wskazała ręką na pobliski budynek.
- Najpierw niech pan sobie zrobi badania krwi i moczu bo oni kończą o dziesiątej.
- Dziękuje - zawołałem i popędziłem przed siebie, jako że miałem tylko piętnaście minut czasu.
Biegnąc pogrążoną w półmroku klatką schodową dostałem się na trzecie piętro. Tutaj na korytarzu przed wejściem gabinetu czekało jeszcze dziesięciu delikwentów. Wszyscy mieli nadzieję, że badanie krwi i moczu uda im się załatwić jeszcze dzisiaj i nie będą musieli przyjeżdżać tu kiedy indziej. Rozejrzałem się dookoła i oparłszy się plecami o ścianę przyglądałem się przyszłym towarzyszom żołnierskiej doli.
Większość z nich pochodziła z województwa przemyskiego, co wywnioskowałem po tym, że mówili tutejszym śpiewnym akcentem. Jeden z nich był całkowicie łysy; widocznie wczuwał się w rolę szybującego na spadochronie, trzymającego w zębach ostrze bagnetu komandosa. Dodam, że było to porównanie bardzo trafne ponieważ osobnik ten miał żuchwy tak znakomicie wykształcone, że mógłby nie tylko utrzymać w nich nóż, ale nawet przegryźć lufę karabinu.
Po pewnym czasie z gabinetu wyszła pielęgniarka i rozpoznawszy mnie jako "nowego" zapytała krótko i konkretnie.
- Mocz jest?
- Taki przywieziony w butelce?
- No właśnie.
- Nie mam, - odparłem, - nikt mi nie mówił, że trzeba ze sobą przywieźć.
- Trzeba - powiedziała pielęgniarka i wetknęła mi do ręki małą buteleczkę. - Niech pan idzie do ubikacji a później przyniesie to z powrotem do gabinetu
Wkrótce pielęgniarka weszła do gabinetu a ja pozostałem na korytarzu sam z dziesięcioma obcymi ludźmi z pustą, małą szklaną buteleczką w ręku.
Cóż ja, biedny, miałem począć, skoro od wczorajszego wieczora nic nie jadłem, ani nie piłem, a ostatnią kroplą moczu użyźniłem rzeszowską glebę dzisiaj o piątej nad ranem?
Jako, że czas naglił i do zamknięcia gabinetu pozostało zaledwie dziesięć minut zwróciłem się z serdeczną prośbą do stojących na korytarzu kolegów.
- Panowie poratujcie w potrzebie. Mocz muszę oddać, ale lać mi się nie chce. Może któryś z was naszczy do tej butelki?
- Nie ma sprawy, - odezwał się ten z żuchwą buldoga, - dawaj tę butelkę, ale wiesz, na kacu jestem.
W odpowiedzi machnąłem ręką.
- A co tam. Najważniejsze żeby skończyć z tymi badaniami.
Wyrozumiały kolega wziął ode mnie butelkę a przy okazji także i trzy inne, okazało się bowiem, że nie tylko ja miałem podobny problem. Po chwili wrócił z ubikacji i wręczył "tym co nie mogli" po jednej buteleczce. Żeby uniknąć podejrzeń zanieśliśmy je do gabinetu w jednominutowych odstępach.
Na pięć minut przed zamknięciem laboratorium na korytarzu pojawił się dziwny długowłosy i niesamowicie zarośnięty osobnik. Najprawdopodobniej pochodził z Bieszczad, gdzieś aż spod ukraińskiej granicy. Przypuszczam, że był drwalem, bo ręce miał twarde i wielkie jak bochenki chleba, a kiedy się poruszał, z butów wysypywały się mu trociny. Oparł się o ścianę i do nikogo się nie odzywał. Pielęgniarka zobaczywszy go zadała standardowe pytanie:
- Mocz jest?
- Tak - Głębokim głosem odparł dziwny kolega i dla potwierdzenia poważnie skinął głową.
- No, chociaż jeden przygotowany! - powiedziała pielęgniarka i wręczywszy mu gumkę i kartkę rzekła: - Proszę podpisać kartkę imieniem i nazwiskiem i przyczepić ją gumką do butelki.
- Dobrze - odparł "drwal" biorąc do ręki gumkę i kartkę. Pielęgniarka weszła do gabinetu, a nasz kolega do ubikacji. Po około jednej minucie w toalecie rozległo się głośne przekleństwo. Nasz dziwny kolega wyszedł na korytarz i zapukał do gabinetu.
Pielęgniarka otworzyła drzwi, a wyraz jej twarzy zdawał się mówić "czego, do diabła?!".
- Przepraszam - powiedział, cały czerwony z zakłopotania. - Czy mogłaby mi pani dać jeszcze jedną gumkę bo tamta się urwała?
- Oczywiście. - Rzekła pielęgniarka. - Tylko proszę uważać, bo tę też pan urwie.
- Dobrze - Odpowiedział przybysz z głębokich Bieszczad i wziąwszy gumkę do ręki znowu zamknął się w ubikacji.
Nie upłynęło więcej niż pół minuty, a doleciało stamtąd kolejne siarczyste przekleństwo. Tym razem dwa razy głośniej niż poprzednio. Nasz kolega wyszedł z ubikacji i znowu zapukał do gabinetu.
- No co? Już? - zapytała pielęgniarka.
A on czerwony jak burak odparł:
- Nie. Ta gumka też się urwała. Mogę dostać jeszcze jedną?
Pielęgniarka spojrzała na niego jak na idiotę. Dałbym głowę, że miała zamiar go zbesztać, lecz spojrzawszy na jego wielkie i niezgrabne dłonie odparła:
- W porządku. Ma pan jeszcze jedną, ale proszę uważać, bo następnej już pan nie dostanie!
- Dobrze - odparł kolega z Bieszczad i wziąwszy gumkę zamknął się w ubikacji.
Sytuacja powtórzyła się. W ubikacji rozległo się głośne "Niech to jasny szlag trafi!!!", a nasz kolega czerwony, wściekły i sfrustrowany podszedł do drzwi gabinetu.
Pielęgniarka widząc jego minę od razu domyśliła się, że kolejną gumkę dotowaną ze szczupłego budżetu szpitala należy spisać na straty.
- Panie, do jasnej cholery!!! - Wrzasnęła na młodzieńca. - Co se pan myślisz, że ja nie mam innego zajęcia tylko co pięć minut gumki niedorajdom wydawać!? Przynieś pan tu tą butelkę to sama nałożę.
Kolega z Bieszczad przyniósł z ubikacji torbę podróżną i wyjął z niej napełnioną moczem aż po szyjkę zieloną butelkę po winie.
- U nas w domu mniejszej butelczyny nie było... - rzekł tonem usprawiedliwienia.
Całe zebrane na korytarzu towarzystwo skwitowało tą sytuację salwą gromkiego śmiechu, a pielęgniarka rada, że znów wrócił jej dobry humor, zgodziła się przyjąć wszystkich pacjentów i zamknąć laboratorium dziesięć minut po czasie.
Pobrano ode mnie jako od przedostatniego próbkę krwi, a ja czym prędzej popędziłem na następne badania.
Po dotarciu do budynku w którym miałem przejść badanie chirurgiczne okazało się, że mam jeszcze pół godziny czasu. Postanowiłem więc poczekać na ławce w parku. Spacerując alejkami wśród rozłożystych kasztanów dojrzałem dwie ławeczki na których nikt nie siedział. Usiadłem więc na jednej z nich i zacząłem przemyśliwać jaką strategię należy podjąć aby wszystkie badania zakończyć maksymalnie szybko i najmniej się przy tym fatygując.
Jednakże nie było mi dane przebywać w samotności gdyż już po kilku minutach zasiedli dwaj ubrani w piżamy żołnierze.
Spojrzawszy na nich kątem oka dojrzałem, że jeden z nich ma blizny pooperacyjne na lewym policzku oraz gruby lekko zakrwawiony opatrunek na oku. Ponieważ ławeczka, na której usiedli znajdowała się dość blisko słyszałem wyraźnie o czym mówili.
Ranny żołnierz opowiadał o tragicznym zdarzeniu w wyniku którego stracił oko i doznał poparzeń twarzy.
" Pojechaliśmy na poligon w Drawsku Pomorskim. Pierwszego dnia rozłożyliśmy sprzęt i postawiliśmy namioty. Skończyliśmy około północy. O pierwszej nad ranem położyliśmy się spać gdyż następnego dnia o siódmej rano miały zacząć się strzelania. W nocy w tych namiotach było zimno jak cholera, bo sierściuch nie wydał nam po dodatkowym kocu. Spaliśmy więc w ubraniach.
O piątej nad ranem obudził nas huk samolotów odrzutowych odbywających pierwsze, ćwiczebne loty przed strzelaniami. Ktoś kto tam trochę lepiej znał się na samolotach wyszedł z namiotu i oznajmił, że to właśnie przelatują Migi 29 z Nowego Dworu Mazowieckiego.
Niektórzy ciekawscy wyszli z namiotu i obserwowali przelatujące samoloty. Ja, wykorzystując sposobność wolałem poleżeć i odpocząć. Wiedziałem, że na te samoloty to się jeszcze napatrzę w czasie strzelań.
Po śniadaniu, kilka minut przed siódma zasiedliśmy na sprzęcie. Moje działko przeciwlotnicze znajdowało się na niewielkim wzniesieniu. Przysłonięte było siatką maskującą. Pół godziny później przybył łącznik z wiadomością ze stanowiska dowodzenia. Powiedział, że samoloty nadlecą za dwadzieścia minut znad morza. Chorąży, który dowodził działkiem kazał odbezpieczyć broń i podpiąć taśmę z amunicją. Wykonałem jego polecenie i usiadłem na siodełku nasłuchując dźwięku silników odrzutowych.
Chorąży wyjął paczkę papierosów i poczęstowawszy mnie powiedział:
- Tylko celnie strzelaj, Podkalicki. Jak będziemy najlepsi, to masz u mnie pięć dni urlopu!
- Da się zrobić panie sierżancie. Przecież to nie pierwsze moje strzelanie, - odparłem zachęcony perspektywą spędzenia kilku dni w domu.
W chwile później zadzwonił telefon polowy. Dzwonił operator radaru. Powiadamiał, że na azymucie 280 w odległości dwudziestu kilometrów pojawiły się trzy cele. Cele te miały znaleźć się w zasięgu ognia za jakieś pięć minut.
Obróciłem więc działko w odpowiednim kierunku i zacząłem lustrować wzrokiem bezchmurne niebo. Rzeczywiście, po kilku minutach dostrzegłem malutki czarny punkcik, który sunął po niebie w naszą stronę. Później zaobserwowałem, że rozdziela się on na trzy mniejsze punkciki. Chorąży nakazał oddać kilka próbnych strzałów. Wycelowałem w morze i nacisnąłem spust. Działko zagrzmiało, a z jego lufy wyleciała seria wlokących za sobą długą czarną smugę pocisków. Zatoczyły one w powietrzu długi łagodny łuk i wpadły do morza.
W międzyczasie samoloty zbliżyły się na tyle, że można było rozpoznać je jako oddzielne maszyny. Każdy z nich na długiej na pół kilometra linie wlókł za sobą dwustumetrowy czerwony "rękaw". To właśnie owe "rękawy" stanowiły cel naszych ataków. W momencie kiedy samoloty znalazły się w najdogodniejszym względem nas położeniu na rozkaz chorążego otworzyłem ogień.
Pierwsze pociski przeszły obok rękawa, ale następna seria trafiła w cel idealnie. Nacisnąłem spust, aby strzelić jeszcze raz i wtedy poczułem uderzenie tępego, przeraźliwego bólu, zupełnie tak jakby jakiś wielki młot miażdżył mi twarz. Zobaczyłem chmury czarnego dymu wydobywającego się z rozsadzonej lufy działka. Straciłem przytomność.
Obudziłem się dopiero po trzech dniach w szpitalu. Bez oka i z poparzoną twarzą.
Po co ja szedłem do tego cholernego wojska?! Kto mi teraz zdrowie zwróci?" Użalał się młody, niespełna dwudziestoletni człowiek.
Mimo, że szczerze współczułem rannemu żołnierzowi, który stracił oko ku chwale ojczyzny, nie zamierzałem dalej przysłuchiwać się jego opowiadaniu. Po prostu poczułem mdłości. Przejąłem się tragicznym losem tego człowieka, ale także włosy jeżyły mi się na głowie na myśl o tym, że mnie też może to spotkać. A przecież wszystkim od dawna wiadomo, że gdzie jak gdzie, ale w wojsku na poligonie wśród ciężkiego żelastwa, broni i zamieszania o wypadek nie trudno. Tak, nigdy nie mogłeś być pewny czy nie pójdziesz zdrowy, a wrócisz kaleką.
|