Rock im Park... ...to coroczny festiwal w Norymberdze w Niemczech. W tym roku miałam wielka przyjemność być uczestnikiem tego wydarzenia. Artyści występowali równocześnie na trzech scenach, Center stage (stadion) i Alternate oraz Talent stage (dwie hale sportowe). Jadąc do Norymbergii wiedziałam na wstępie ze nie wszystko uda mi się zobaczyć, gdyż zbyt dużo koncertów nakładało się na siebie. Wybory często były dramatyczne. Postanowiłam jednak kierować się zasadą, że chce zobaczyć wszystko czego raczej nie zobaczę nigdy w Polsce. Bo co tu dużo mówić, żyjemy w kraju, o którym niewielu artystów pamięta... Na stadionie powitał nas OPM, nie zaliczam się do fanów tej formacji, wiec ograniczę się do stwierdzenia, iż wypadli wystarczająco dobrze, a "Heaven Is A Halfpipe" odśpiewali z całą widownią. Po pół godzinie nastąpiła zmiana. Na scenie pojawiła się grupa 3 Doors Down. Dotychczas nagrali jedną płytę "The Better Life" z której zaprezentowali nieco ponad 30 min. muzyki. Pojawiły się "Down Poison", tytułowy "Better life", jeden z ciekawszych na płycie "Duck & Run". Nie zabrakło też przebojowego "Kryptonite" oraz miażdżącego "Loser". W związku z odwołaniem trasy koncertowej przez Guns n` Roses koncerty na stadionie zostały przesunięte o godzinę. Musiałam wybierać pomiędzy świetnym Linkin Park a wspaniale zapowiadającym się Starsailor. Wierząc, że Linkin Park przyjadą z koncertem do Polski, pobiegłam na Starsailor, to debiutanci. Ich płyta ma się ukazać na świecie jesienią tego roku. Na razie można usłyszeć utwory z epki w radiu (też nie wiem czy w każdym, ale w Programie 3 PR, można). Szybkie przemieszczanie się z jednej sceny na druga może sprawiać na początku trudności, w związku z nimi nieco spóźniłam się na Starsailor i nie widziałam początku koncertu. To jednak, co usłyszałam przekonało mnie, iż gitarowe granie wciąż ma się dobrze. Ekspresja z jaką ci młodzi artyści uderzają w struny potrafi poruszyć do żywego. Pięknie zagrany "Fever", pojawiło się "Love Is Here" oraz utwory które słyszałam pierwszy raz z pewnością pojawia się na płycie. Na zakończenie "Good Souls" - przepiękne (teledysk można obejrzeć w alternatywnej MTV2, jeżeli ktoś dysponuje Wizją TV). Z niecierpliwością będę oczekiwać na płytę, choć nie mam dostępu do wiadomości czy ukaże się w ogóle w naszym kraju. Po Koncercie Starsailor pozostając w hali Alternaten stage oczekiwałam na JJ72. Płyta pod tym samym tytułem ukazała się w 2000 roku i nadal jest do nabycia w naszych sklepach (do czego zachęcam). Jeżeli ktoś lubi muzykę, której ładunek emocjonalny targa na strzępy, to ten koncert w pełni by go zadowolił. Mark Greaney śpiewa z nieopisaną ekspresją, jakby jutro miał nastąpić koniec świata. Koncert? NIE-DO-ZAPOMNIENIA! Jeżeli przyjechaliby kiedyś do Polski, szczerze polecam, a i za granice WARTO się wybrać. Zagrali prawie całą (jedyną) płytę. "October Swimmer", "Undercover Angel" oczywiście singlowy "Oxygen". Całkowicie przygniotło mnie "Willow" (miażdżąca wersja). Zaprezentowali także "Long Way South", "Broken Down", "Not Like You" i oczywiście "Snow". Udało mi się jeszcze zobaczyć w tej samej sali początek koncertu The Divine Comedy. Nie znam całościowo ich dokonań, ale utwory które udało mi się usłyszeć brzmiały bardzo zachęcająco i pewnie niebawem, choćby z samej ciekawości sięgnę po ich płyty. Patrząc na wokalistę, szepnęłam tylko do znajomego: "jak to jest, że tak niepozorne osoby mają tak donośne i niesamowicie brzmiące głosy?". Kiedy dotarłam na stadion (wypełniony prawie po brzegi) ucieszyłam się widokiem podskakującego tłumu. Jest coś niepowtarzalnego w obrazie falującego morza ludzkich głów. To może się zdarzyć jedynie na koncercie. Kid Rock nie należy do moich ulubieńców, ale oddając mu sprawiedliwość muszę przyznać, iż przygotował dla swoich fanów świetne show. Cztery skąpo odziane dziewczęta, wielka dmuchana dłoń z charakterystycznym dla "Cowboya" gestem, to przecież jedynie dodatki do dobrego Kid- rockowego grania. Na zakończenie koncertu Kid Rock zaprezentował parę utworów Guns n` Roses, po czym strzeliły fajerwerki i nastąpiła przerwa po której na scenie miał się pokazać Fred Durst ze swoim zespołem Limp Bizkit. Byłam przekonana, że stadion nie może pomieścić już większej ilości ludzi... myliłam się. Dopiero teraz, gdy przerwa dobiegała końca ludzie zaczęli się schodzić. Nie tylko płyta stadionu była pełna, w zasadzie całkiem wypełniły się trybuny. Gdy zabrzmiały pierwsze dźwięki cała ziemia zaczęła rytmicznie drgać. Nic dziwnego, ludzi nie trzeba było zachęcać do zabawy, zbliżał się koniec dnia i dla wielu koncert Limp Bizkit był jego uwieńczeniem. Lecz nie dla mnie, po trzech utworach zaczęłam wycofywać się ze stadionu, dla mnie kulminacyjnym koncertem był koncert Travis na Alternaten stage. Okazało się, ze gdybym wysłuchała jeszcze jednego utworu w wykonaniu Freda nie udałoby mi się wejść na koncert przesympatycznych Szkotów. Moja kobieca intuicja i tym razem oszczędziła mi przykrości, mimo pełnej sali udało mi się dostać do środka. Część osób jednak nie została wpuszczona z powodu braku miejsc. Panowie zaczęli od "Sing" to całkowicie wystarczyło, by fani poczuli się zachęceni do zabawy. Oprócz przebojów z ostatniej płyty ("The Man Who" 1999) takich jak "Writing To Reach You", "Why Does It Always Rain On Me? (odśpiewanego na przemian z tłumem) czy "Turn" (również wykonywanego wspólnie) zagrali sporo nowych utworów z płyty "The Invisible Band", która już jest dostępna na naszym rynku. Oprócz rozpoczynającego koncert "Sing" pojawiły się także "Side", "Flowers In The Window", piękna wersja "Safe" oraz przepiękny i optymistyczny "Folow The Light". Wszystko to przeplatane było krótkimi monologami Fran`a Healy, które bawiły lub dodawały otuchy. Travis to przede wszystkim brzmienie akustyczne, tak też było na koncercie, czasem jednak pojawiały się gitary elektryczne i przestery. Szczerość tej muzyki i emanująca z artystów energia przezwyciężyły nawet 36 godzinny brak snu, co ważniejsze pozostawiły trwały ślad w mojej duszy. Dla takiego koncertu warto było jechać setki kilometrów. Sobota rozpoczęła się koncertem My Vitriol. Głównie z powodu utworu "Grounded", który stał się w ostatnich dniach dziwną obsesją. Znów pomyślałam, słuchając tej muzyki, że gitarowe granie ma się świetnie i że póki co ludzie poszukują takich brzmień. Szkoda tylko, że to kolejna z pozycji, której na darmo można szukać w naszych sklepach, ale dość narzekania. Mimo iż My Vitriol był pierwszym koncertem dnia, sala była pełna. Powodem był prawdopodobnie padający od rana deszcz (nic miłego, jeżeli mieszka się na polu namiotowym). Do występu Godsmack, który bardzo chciałam zobaczy ć pozostało około 2 godzin, widząc jednak co się dzieje, pozostałam w środku oglądając występy Blackmail i (hed)pe. Niestety nie wzbudziły żadnych większych emocji. Godsmack już w pierwszych minutach zagotował krew w żyłach. Szalenie energetyczny koncert. Sporo rzeczy z nowej płyty "Awake" która ukazała się wiosną, miedzy innymi promujący "Aweke", "Greed", "Trippin`" i "Spiral" w świetnej, miażdżącej wersji. Nie zabrakło też utworów z płyty poprzedniej ("Godsmack" 1998) takich jak "Whatever", "Time Bomb", "Bad Religion" i szaleńczego "Get Up, Get Out!". Publika... pełen trans, zespół... pełne zaangażowanie, koncert... pełen odjazd! Żałuję jedynie że nie pojawiło się "Voodoo", choć może lepiej, boję się pomyśleć co by się działo gdyby... Z dusznej i ciepłej sali wydostałam się na zewnątrz, nadal padał deszcz. Alanis Morissette pojawi się bowiem na Center stage. Mimo niepogody zgromadziła pod scena wielu fanów. Już nie wygląda jak dziewczynka jest już kobietą. Nadal jednak ma piękne długie włosy, ten sam blask w oczach i uśmiech. Będzie nowa płyta. Kilka utworów które zaprezentowała zabrzmiało bardzo obiecująco. Ale gdy stoi się w deszczu nic nie rozgrzewa lepiej niż ulubione utwory. Więc wspólnie zabrzmiały "You Learn" i "Ironic" z kultowej "Jagged Little Pill" nie zabrakło też "Thank You" z ostatniej płyty "Supposed Former Infatuation Junkie". W chwili gdy zabrzmiał "Uninvited" (utwór ze ścieżki dźwiękowej do filmu "City Of Angels) na jeden jedyny moment tego dnia wyszło słońce. Może to magia, a może przypadek, ja jednak myślę że to Alanis i jej czary... Koncertem tego dnia jednak nie był ani Godsmack ani Alanis Morissette, był nim bez wątpienia koncert Radiohead. Na odległej scenie oświetlanej na przemian niebiesko metalicznymi i czerwonymi światłami pojawiła się piątka muzyków. Z nieba lały się strugi deszczu. Myślę że gdy artyści widza jak fani stojący pod scena mokną dlatego że chcą ich zobaczyć, dają z siebie wszystko. Choć może Radiohead zawsze dają takie koncerty. Tego wieczoru wytworzył się niepowtarzalny klimat. Niesamowita oprawa świateł, rzewny głos Thom`a Yorke`a w tą jakże płaczliwą noc. Zabrzmiały utwory z płyt "Amnesiac", "The Bends", "Kid A" i te na które najbardziej czekałam z "Ok. Computer". "Everything in it's right place" pomyślałam. Miażdżące zestawienie "Karma Police" i "Pyramid Song" rzuciły mnie najpierw na kolana poczym, padłam na twarz. Przy "Paranoid Android" leżałam rozłożona na łopatki. Co to dużo pisać POTARGAŁO MNIE NA STRZĘPY. Każdemu życzę takiego koncertu. Z nowej płyty pojawiły się jeszcze "You And Whose Army?", bardzo transowy "I Might Be Wrong", "Dollars And Cents". Z "OK. Computer" było "No Suprises" a z "The Bends" już w bisach "Street Spirit", "Just" i "The Bends". Nawet utwory z "Kid A" (płyty, która budziła we mnie mieszane uczucia) brzmiały niesamowicie i pięknie. Żeby zrozumieć i poczuć trzeba zobaczyć...choćby dla tego jednego całkowicie niepowtarzalnego koncertu warto było pojechać na festiwal. Kiedy dziś słucham utworów Radiogłowych i zamykam oczy widzę tę noc, zasłonę deszczu tak już pozostanie na zawsze... i nic już nie będzie takie jak przedtem. Nie udało nam się zobaczyć już Tool`a i Papa Roach, ani Orbital, powód? Nadal padał deszcz i wszyscy chcieli się zmieścić w dwóch halach. Szkoda, ale tak już bywa... Następny dzień przyniósł złe wieści. Sunna i Disturbed nie dojechali. Nie zostało zbyt wiele koncertów które chciałam zobaczyć. Koncert Toploader nie przyniósł mi pocieszenia, choć musze przyznać mimo iż w środku dnia wszyscy "Dancing On The Moonlighy". Bardzo chciałam zobaczyć koncert Turin Brakes. Znacznie lepiej niż na stadionie wypadliby w zamkniętej sali. Akustyczne gitary, bardzo ciekawy wokal. Debiutancka płyta "The Optimist" ukazała się w Polsce w okolicach maja, można więc samodzielnie ocenić jak broni się ta muzyka. Koncert Him wypadł dość blado. Może to już zmęczenie dawało swe oznaki a może faktycznie artyści byli jacyś znudzeni... W końcu przeboje takie jak "Right Here In My Arms" czy "Join Me In Death" okazały się jedynymi żywszymi akcentami tego występu, co nieco mnie rozczarowało. Na zakończenie festiwalu wystąpiło A-ha. Poczułam się młodsza o jakieś 15-20 lat (to wspaniałe uczucie). Koncert przygotowany na najwyższym poziomie. Świetna forma artystów, piękna scenografia. Utwory stare i nowe przemieszane ze sobą. Aż robi się cieplej na sercu przy "Hunting High And Low" ,"Crying In The Rain" czy "Stay On These Roads". Z ostatniej płyty nie zabrakło "Mirror Earth Major Sky" i cudnego "Summer Moved On". A na pożegnanie festiwalu "Take On Me" stadion oszalał. Po tym występie zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyli w stronę domu. Za rok... oczywiście jeżeli tylko pozwoli zdrowie i fundusze... oczywiście, że pojadę. Mam nadzieje, ze Was zachęciłam i ze się tam spotkamy, WARTO!!! DAG |