Spis treœci Opowiadania

 

NerV0

Dobre żniwa

Na koniec każdego roku biegłem zawsze w stronę wielkiego placu. To były dnie mokre, gdzie padało nawet w naszych głowach, a oczy broczyły mrokiem i nie ratował nas nawet księżyc. Biegłem sam oglądając się w lustrach kałuż, które mąciłem szarymi butami. I zawsze przed siebie, na ślepo, w plac.

Na śliskich kostkach bruku wywracałem się kilka razy skręcając kostkę, łamiąc nadgarstki. Mijałem bezimienne kamienice, w których mieszkali tylko pan Wilgoć i pani Brud. Uśmiechali się do mnie każdego wieczora końca roku, gdy przebiegałem obok ich czternastu metrów kwadratowych nieba. Do wynajęcia za marne grosze. Nie wyglądali przez pajęczyny szkła swych okien. Częstowali mnie skrzywieniem ust z głębin swych mieszkań. I nie robili tego fizycznie - zawsze bawił ich w duchu chlupot mojego przemokniętego ubrania. Zdawało mi się wtedy, że słyszę jak pan Wilgoć mówi: "O, to ten chłopak znowu biegnie na plac. Słuchaj jak on śmiesznie się przewraca".

Wyobrażałem sobie siedzącego na wielkim dziurawym fotelu pana Wilgoć, czytającego gazetę, palącego fajkę i panią Brud pijącą herbatę, marzącą o nieistniejącym dziecku. O dzieciach, które nigdy się nie narodziły.

A ja właśnie dlatego na plac biegłem. Żeby zobaczyć żniwa.

Z oddali nigdy nie było można dojrzeć żniw. Trzeba było stanąć na brzegach placu, trzeba było stanąć i patrzeć. A ja już tam byłem, już stałem sam i patrzyłem na nieskończony rząd dzieci, kobiet, mężczyzn z brzuchami wyzierającymi spod ich wymiętych, brudnych koszul. Ten nierówny tasiemiec twarzy, zawsze takich samych i smutnych patrzył na mnie i płakał od czasu do czasu. A może to krople deszczu drążyły ich zabawnie podkrążone oczy. Zmęczenie mieszało się w nich z chmurami i był w nich jakiś patos. Ale ja tylko patrzyłem. Patos miałem przeważnie w dupie.

Na plac, zaraz po mnie, bo do placu prowadziła tylko ta kostkowa uliczka moich połamanych nadgarstków, wchodził Żyd w klasycznej czerni i okularach z potłuczonymi szkłami. W dłoniach trzymał zardzewiałą kosę, którą taszczył za sobą szorując nią po wilgoci i błocie. I wszedł tym razem i podał mi swą martwą dłoń, bez uśmiechu. Ja mój uśmiech zatrzymałem z kamienic.

Potem podszedł do tasiemca i jak się nie zamachnął! Ciach! Ciach! Szast prast! I niemowlęta z pootwieranych brzuchów spadały na ziemię. Stałem i patrzyłem, jak co roku. Noworodki spływały z błotem i kałużami do kanalizacji. Kiedyś bałem się, że zapchają i zapchali w końcu. No bo ile można! Oczywiście dobudowali potem trzy głębokie studzienki i już było wszystko dobrze. Żyd szedł dalej, a wodospad lśnił czernią i ziemią i wodą. Hej! Płyńcie z nurtem! Szczęśliwej drogi!
Martwe twarze opadły jak kamienne liście na bruk. Wszystek niemowląt spłynął z plaskiem i uciszył się z deszczem. Żyd przysiadł na drewnianym krześle obok mnie. Zmęczony i bez uśmiechu ciągle. Powiedział do mnie.

- Idź już lepiej chłopczyku. Zaraz puszczą gaz do studzienek. Ja tu jeszcze posiedzę, powspominam.

Opowiedz ludziom o żniwach. Opowiedz o zbrodni i karze. I idź.

Popłakał się potem i słyszałem jeszcze jego chlipanie, jak wracałem do domu.

Pan Wilgoć i Pani Brud przywitali mnie. Upoili sobą, żebym łatwiej gadał i spytali.
- I jak tam żniwa?
A ja nic nie powiedziałem.

Żniwa były dobre, proszę państwa! Dobre żniwa! Wspaniałe!
Wyczekuję dni, gdy wszyscy rasiści spłyną do studzienek.

Na górę strony